nowości na e-mail
wpisz adres:


napisz do nas
Copyright © Klub Gaja
Strona Główna » Co Robimy? » Ratujemy Zwierzęta » Przeciwko transportowi żywych koni » "Widziałem, jak konie płaczą" - fragment książki
Przeciwko transportowi żywych koni
aktualna pozycja:
"Widziałem, jak konie płaczą" - fragment książki

"Widziałem, jak konie płaczą" - fragment książki

 Tak, widziałem, jak konie płaczą. Widziałem setki bezbronnych, cierpiących, czujących istot Klacze przy. wożone na targowiska razem ze swoimi źrebakami. Stare wysłużone siwki, których nikt już nie chciał kupić nawet na mięso i trafiały na "pokarm dla lisów". Dumne ogiery, do końca broniące się przed nieuchronnym. Widziałem konie ranne, wycieńczone, konające.

Ale widziałem także tysiące ludzi, którzy chcieli i chcą im pomagać. Organizują wystawy, akcje, zbierają podpisy pod petycjami, wykupują konie i zakładają dla nich schroniska. Ta książka jest także opowieścią o nich. Relacjonuje prowadzoną przez Klub Gaja Ogólnopolską Kampanię "Zwierzę nie jest rzeczą" w tej części, która dotyczy ochrony koni.
Jest także odpowiedzią na dwa najczęściej zadawane nam pytania. Czy coś uda się wam zrobić? Uda się. Już się udało! Co ja mógłbym zrobić? Dużo. Jeżeli nie wiesz co, to poczytaj.

 

Wojciech Owczarz


Zdjęcia zrobione przez Klub Gaja podczas kontrolii targów końskich i przejść granicznych

 

 


Widziałem, jak konie płaczą (fragment książki Wojciecha Owczarza)

 

Piaski
 Jest ciemna, zimna, jesienna noc. Dojeżdżamy do podlubelskiego miasteczka. To Piaski, najsłynniejsze polskie targowisko, na którym sprzedaje się konie na rzeź. W samochodzie jest nas pięcioro, oprócz mnie jest jeszcze Karina, Darek i Jarek, a prowadzi nas Krzysztof Gorczyca z zaprzyjaźnionego stowarzyszenia „Dla Natury i Człowieka”.
 Jeżeli chcesz coś zobaczyć, to na targu musisz być zaraz po wschodzie słońca, gdy jeszcze nie rozpoczął się załadunek kupionych już koni. Jeżeli chcesz konia kupić, a zwłaszcza trafić na okazję, to właściwie musisz być w nocy. Gdy wchodzimy na teren targu mijamy tabliczkę „zakaz handlu zwierzętami w nocy” i uśmiechamy się, bo takie formalne zakazy mogą tylko śmieszyć w momencie, gdy wokoło aż roi się od sprzedających i kupujących. Ich obecność zdradzają migające światła latarek. To w ich świetle sprzedaje się konie. Atmosfera bardzo ponura. Słychać tylko rżenie koni. Obok nas z rodzimego żuka próbuje wydostać się rosły ogier. Aby wyeksponować walory konia jego właściciel wewnątrz burty zamontował światło. Wisząca na kablu żarówka oświetla jednak tylko niewielką część kabiny i efekt jest odwrotny do zamierzonego. Gdy jest mrok, nie widać cierpienia. Można go sobie wyobrazić. Ta niewielka żarówka w ciemną, jesienną noc działa na mnie jak reflektor. Podchodzę z kamerą. Żuk ma za niską burtę dla konia i dlatego zwierzę nie może się wyprostować. Wystraszone kopie w boczne klapy samochodów. Trzeszczą deski. Samochód coraz mocniej się kołysze, a wraz z nim hipnotycznie migocze żarówka. Niestety, jest za zimno i szybko siada bateria w naszej cyfrówce. Może to i dobrze, gdyż po targowisku już rozeszła się wieść. „Przyjechali pismacy, przyjechali zieloni”, a to może oznaczać tylko kłopoty.
 Wycofujemy się do targowego baru. Tak jak specyficzne są targi końskie, tak i oryginalne są tamtejsze bary. Najczęściej to stare autobusy, a najbardziej popularne danie, to oczywiście czysta wódka. Tutaj nie ma dobrych i złych godzin na uraczenie się tym specyfikiem. Rytm picia wyznacza targ. Jeżeli sprzedałeś, możesz wypić, jeżeli nie, to z zazdrością patrzysz na tych, którzy już piją. Zakąsić można kaszanką lub kiełbaską. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, aby zapytać czy jest coś dla wegetarian. Piję mocną kawę i ogrzewam baterię. Może coś się jeszcze uda nakręcić. Zaczyna świtać.
 Wchodzimy na targ. Od razu widać, iż Piaski mają już swoją świetność za sobą i tracą miano największego targowiska, chyba na rzecz podkieleckiego Bodzentyna. Na placu może z dwieście koni, a może nawet sto pięćdziesiąt. Trudno policzyć, gdyż skoro świt trwa załadunek. Wszędzie słychać krzyki, strzelanie z bata i ryczące silniki samochodów. Zaskakuje mnie, że nie są to słynne kamiony, specjalistyczne ciężarówki, którymi później konie jadą do włoskich i francuskich smakoszy, lecz nasze, swojskie stary. „Kurwa, podnieś tego konia” – krzyczy kierowca do pomagającego w załadunku rolnika. Koń poślizgnął się i jedną nogą spadł z podestu, po którym zwierzęta są wpędzane do samochodu. Podest to po prostu tylna klapa samochodu, gładka, metalowa. Po kilku załadowanych koniach pokryta błotem, śliska. Podnieś – znaczy w tym wypadku kopnij, daj z bata, walnij drewnianym drągiem. Załadunek trwa z 15 minut i samochody szybko wyjeżdżają z targowiska. Niewiele udaje się nakręcić.
 Wrogie spojrzenia sprawiają, że odchodzimy w głąb placu. Tutaj stoją te konie, które nie miały szczęścia, czyli w naszym rozumieniu szczęście miały, gdyż nie zostały sprzedane. Chudy źrebak przywiązany na krótkim powrozie do żuka tuż obok rury wydechowej.
Ponieważ samochód ma włączony silnik, bo grzeje się w nim rolnik, spaliny walą w nozdrza zwierzęcia. Źrebak (pewnie za chudy i trzeba go podtuczyć) nerwowo kopie w żwirowe podłoże. Przez kilka
godzin powstała w tym miejscu już spora dziura. Dalej kilka koni przywiązanych do płotu, o ironio, tuż obok dużej tablicy z napisem: „Zabrania się przywiązywania koni do ogrodzenia pod karą grzywny”. Ale już wiemy, że to taki sam zakaz, jak ten ze sprzedażą
w nocy. Te tabliczki to pewnie takie, jak te z przepisami BHP, wszędzie, zgodnie z prawem wiszą, bo wisieć muszą, ale zapytaj kogoś, co jest na nich napisane. Filmuję, ale już bateria migocze, jak światełko sygnalizujące kończącą się benzynę w samochodzie. Chyba właśnie tych dwóch światełek najbardziej nie lubię. Darek nerwowo mnie odciąga. Jak kręcę, to nie oglądam się na boki. Właśnie dlatego nigdy nie jeżdżę na targi sam. „Choć, bo już się denerwują” – przekonuje. Nasza obecność, a zwłaszcza kamera burzy targowy rytuał. Teraz przecież czas na targowy autobus.
 W 1997 roku weszła w życie ustawa „O ochronie zwierząt”.
W art. 1 ustawodawca stwierdza iż: „Zwierzę, jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę”. Dalsze zapisy:
Art. 5.
Każde zwierzę wymaga humanitarnego traktowania.
Art. 6.
1. Nieuzasadnione lub niehumanitarne zabijanie zwierząt oraz znęcanie się nad nimi jest zabronione.
2. Przez znęcanie się nad zwierzętami należy rozumieć zadawanie albo świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpień, a w szczególności: (...)
4) bicie zwierząt przedmiotami twardymi i ostrymi lub zaopatrzonymi w  urządzenia obliczone na sprawianie specjalnego bólu, bicie po głowie, dolnej części brzucha, dolnych częściach kończyn, (...)
6) transport zwierząt, w tym zwierząt hodowlanych, rzeźnych i przewożonych na targowiska, przenoszenie lub przepędzanie zwierząt w sposób powodujący ich zbędne cierpienie i stres.

 

Bodzentyn I
 Do Bodzentyna trochę się spóźniliśmy. Jest już prawie 6 rano,
a my dopiero minęliśmy Kielce. Wstaje słońce. Na rozległych polanach gęsto ściele się mgła złocąca się w porannych promieniach. Pięknie. Nerwowo ściskam aparat fotograficzny i podświadomie dodaję gazu, co ma bardziej magiczne znaczenie wobec prędkości mojego fiata. Gdy wjeżdża się ze wzgórza na bodzentyńskie targowisko od strony drogi Kielce – Radom, wtedy widać jego rozmiary. Jest ogromne. Około 500 koni, ale nie tylko tych na rzeź, także takich do rolniczego wozu czy nawet do bryczki. Dużo koni zadbanych, wyczyszczonych. Na placu stoi kilka dużych specjalistycznych samochodów do przewozu koni. O dziwo, jeszcze pustych. Przechadzamy się, a raczej przeciskamy, po targowisku, pomiędzy ciasno stojącymi końmi uważając, by przy „prezentacji”, któryś nas nie kopnął. Owa prezentacja to pokaz konia i zachęta dla licznych gapiów, aby właśnie wybrali tego.
 Nagle mija mnie rolnik z zupełnie wycieńczonym, pokrwawionym koniem. Widok jest tak przerażający i zaskakujący, że dopiero po chwili, gdy zwierzę jest już przywiązane do samochodu, przytomnieję. Znad jego oczu, z rozległej rany spływa wąski strumień krwi. Na każdym boku odstająca skóra odsłania krwawe miejsca wielkości rozłożonej ludzkiej ręki. Koń ledwo stoi. Widok taki, że nawet bywalcy targowiska przystają. Robi się tłum, ale gdy wyjmuje aparat wokół konia pustoszeje. Zdążyłem tylko zapytać rolnika, który go prowadził, czyj to koń. Aby usłyszeć – 200 złotych. Czyj – powtarzam. Nie mój, ja tylko pomagam, ale on już kupiony – odpowiada niechętnie.
 Robię kilka zdjęć. I widzę rolników przechadzających się obok. Przyszli popatrzeć... na nas, bo taki koń to normalka, ale taki „zielony” toż to dopiero widok. Zwracam uwagę na dwóch młodych chłopaków, którzy przystanęli. „Patrz co za skurwysyn, tak konia urządził, obić go trzeba by, jak tego konia” – rzuca jeden. To zdanie jest jak promyk nadziei. Może ci młodzi i ich koledzy będą inaczej traktować zwierzęta.
 Zostaliśmy zdemaskowani i po targu rozchodzi się wieść: są zieloni. Tłum gęstnieje. Darek szarpie mnie. Wychodzimy. Idziemy do samochodu napić się kawy. To się nazywa doświadczenie: mamy już swój termos. Kilka ciepłych łyków. Kromka chleba. Postanawiam jeszcze zrobić kilka zdjęć kamerą. I dalej w drogę, gdyż w Lublinie mamy rozłożyć naszą wystawę.
„Wyniki kontroli wskazują, ze sytuacja w zakresie sprawowania nadzoru weterynaryjnego przez WZW jest gorsza niż to wynika ze sprawozdań statystycznych. Stwierdzono bowiem, ze umieszczone w sprawozdaniach liczby dot. nadzorowanych jednostek i dokonanych kontroli, były nierzetelne. (...)
Stwierdzono również, iż w razie przeprowadzenia kontroli, ich skuteczność była niewielka. Wynikało to głównie z faktu, iż w przypadkach ujawnienia nieprawidłowości nie sporządzono każdorazowo protokołu i nie wydawano zaleceń pokontrolnych”.
„Spośród 130 skontrolowanych punktów skupu 60% z nich nie zapewniało zgromadzonym zwierzętom odpowiednich warunków pobytu”.
„W 70% skontrolowanych jednostek zajmujących się obrotem zwierzętami stwierdzono nieprawidłowości dot. prowadzenia niezbędnej dokumentacji.”
„Nieegzekwowanie przez służby weterynaryjne świadectw miejsca pochodzenia zwierząt w praktyce wykluczało to możliwość zidentyfikowania właścicieli skupionych zwierząt , w przypadku stwierdzenia chorób poszczególnych zwierząt, w tym zlokalizowania ognisk występowania chorób zakaźnych”. – fragmenty raportu Najwyższej Izby Kontroli z 1997 roku.

 

Kleszczów
 To zupełnie kameralne targowisko. Kilkadziesiąt koni. Tylko jeden handlarz, który za bardzo nie ma w czym wybierać, więc jeżeli tylko coś utarguje, to od razu kupuje konia. Właśnie próbują wepchać na stara potężnego, czarnego wałacha. Koń nie chce wejść. Ślizga się na metalowym podeście. Do handlarza podbiega drugi mężczyzna z grubym łańcuchem. Drętwiejemy. Ale okazuje się, że łańcuch służy do opasania zadu konia. W ten sposób, ciągnąc
z dwóch stron wpychają zwierzę do samochodu. Sto metrów dalej biały ogier szaleje, wyrywa się, wierzga. Dostaje parę razy batem
i pokornieje. Obok kolejnego stanowiska dwudziestoletnia blondynka karmi konie. Trochę chleba, a na deser po kostce cukru. „Dlaczego to robisz” – pytam. „Kocham konie, nie stać mnie na swojego, więc przychodzę tutaj prawie na każdy targ, by chociaż tak ulżyć im przed transportem” – wyjaśnia.
„Strzelanie w łeb mnie nie rusza – mówi Piotr, kierowca twardziel. – Najgorsze, ze konie płaczą. Wstawaj skurwysynie! – Zdzisław Kus, koński handlarz z Horodła nad Bugiem nie cierpi takich sytuacji. – Kupujesz od chłopa konia – samo zdrowie – mocny w nogach, kopie, wierzga, rzuca się. Przywozisz na targ: bęben wydęty, sierść unurzana w gównie. Oddycha, a udaje, że nie żyje!
Tłum gapiów przy żuku Zdzisława Kłusa pęcznieje niczym drożdżowe ciasto: mnożą się ogorzałe twarze, filcowe walonki, kaszkiety, kożuchy po kostki.
Latarkami świecą siwkowi w zad, podnoszą chrapy, oglądają zęby, trącają ciało drewnianymi pałkami i widłami: „Pośliznął się na zakręcie” – komentują.
– Podnieś się, kurwo jedna! – krzyczy Kłus bezradnie, tłukąc konia batem.
Po chwili traktor ciągnie siwka za uzdę po trapie do samochodu. Koń głośno rzęzi, wysuwając łeb do przodu. Zaczepia o zawias od klapy ciężarówki
i rozcina sobie skórę na karku. Ktoś radzi: „Nalej mu pan wody do ucha! Sam wstanie!”
Gazeta Wyborcza, Magazyn, 13 stycznia 2000 r.

 

Bodzentyn II
 Tym razem jestem przygotowany. Obstawa: Jarek Kasprzyk oraz ekipa telewizyjnego programu „Arka Noego”. Jesteśmy jeszcze przed piątą. Przygotowujemy cały odcinek programu o naszej kampanii. Na stacji benzynowej przylegającej do targowiska czekają już Dorota i Dominik z zaprzyjaźnionego, tyskiego Komitetu Pomocy Zwierzętom. Jest z nimi ktoś jeszcze: roczna prześliczna klacz, którą wieziemy dla pana Janka, rolnika z wioski pod Górami Świętokrzyskimi. Wchodzimy. Mnóstwo koni. Bodzentyn to obecnie niezaprzeczalny „lider” wśród polskich targów koni. Na głównym końskim trakcie aż roi się od koni. Są piękne. Wyczyszczone. Zadbane. Aż żal... na rzeź. Ekipa kręci. Eulalia wskakuje na najbliższego konia i jest „szoł”. Wszyscy zadowoleni. Pan tam pójdzie – tajemniczo wskazuje kobieta widząc mój aparat fotograficzny. Idę we wskazaną stronę. Zatrzymuje mnie cień konia. Przywiązany na krótkim powrozie stoi cały obolały, w krwawych ranach. Kilka zdjęć i idę po ekipę.
Gdy obok konia pojawia się kamera, to pustoszeje. Kilku mężczyzn śmiejąc się rzuca na odchodne: byłby dobry rosół. Rolniczy humor. Nie ma już obok nas nikogo. Oczywiście nie ma właściciela. Kamera kręci. Schodzę jeszcze niżej i staję kompletnie osłupiały. Drętwieje. Przede mną leży kasztanowy koń. Spazmatycznie drgają mu wszystkie mięśnie. Mętne oczy. Wokół zębów krwawa otoczka wygląda, jakby ktoś uczył się malować usta. Rolnik bezradnie trzyma powróz. Nie ma już co ciągnąć. Pstrykam i znowu idę po ekipę. Kręcą.
Powróz już leży bezwładnie. Co robić? Szukam weterynarza. Nie ma go przy pierwszym wjeździe. Wracam. Ekipa kręci już inne konie. Ładniejsze. Idę w drugą stronę po weterynarza. Mija jakieś 10 minut. Niestety nie ma go. Wracam, ale konia już też nie ma. Gdzie ten koń – pytam kilku rolników. A gdzieś se poszedł – dowcipnie odpowiadają. Nie wiem, co robić. Odnajduję wśród handlarzy ekipę. Musimy jechać – mówi Dorota. No tak, przypominam sobie o naszej klaczy, która czeka w przyczepie. Nie mamy już siana – wyjaśnia Dominik – trzeba ją zawieźć na miejsce. Jeszcze krótka rozmowa ze Strażą Miejską. Obiecują, że wszystko sprawdzą i sporządzą protokół. Dominik wracając ma go odebrać. Podchodzę do przyczepy, odchylam klapę. Klacz jest naprawdę piękna. Kasztanowa. Ją udało się uratować.
„Interes koński zaczyna się na targach. Tego, w jaki sposób dowozi się tam te zwierzęta, nikt nie kontroluje. „Niektórzy i koniowi dadzą pół litra wódki, wtedy chodzi jak nakręcony – tłumaczy mi stary rolnik. – W tym interesie jeden drugiego chce oszukać. Na tym polega ten handel” .
Gazeta Wyborcza, 15 marca 2000 r.

 

Nowy Targ
 Przyjeżdżamy z przedstawicielami angielskiej International
League for the Protection of Horses (ILHP). Kiedyś to był targ. Teraz zwierzęta wyraźnie przegrywają rywalizację z dywanami, sprzętem AGD i RTV, słodyczami i wszystkim, co można jeszcze sprzedać.
Podhalański rolnik zdecydowanie wyczuł koniunkturalny wiatr historii i zamiast hodować konie na rzeź, woli sprzedawać mydło i powidło. I dobrze. A nasi angielscy przyjaciele zamiast z dokumentacją potwierdzającą, że Polacy to barbarzyńcy, wyjeżdżają z pysznymi oscypkami. Wiadomo, takich w Unii nie mają.

 

Bodzentyn III
 Efektem naszego poprzedniego pobytu jest skierowanie sprawy do prokuratury oraz wysłanie pism do Premiera, Ministra Rolnictwa, Głównego Lekarza Weterynarii. Przydały się zrobione zdjęcia oraz materiał nakręcony kamerą przez ekipę „Arki Noego”. Główny
Lekarz Weterynarii postawił organizatorom targu ultimatum. Albo wprowadzą zmiany, albo zamyka targowisko. Razem z telewizją BBC, która kręci film o problemie transportu koni oraz o naszej kampanii, jedziemy 6 lipca 2001 roku sprawdzić, co się zmieniło. Wcześniej poprosiliśmy o asystę policji, więc na placu jest niebiesko od policyjnych mundurów. Kręcimy. Faktycznie są zmiany. Dużo weterynarzy w nienagannie czystych, białych fartuchach, w pomarańczowych kamizelkach obsługa targu. I jednych i drugich jest więcej. Zjawia się nawet burmistrz przyciągnięty chyba groźbą zamknięcia targu. Chorych i rannych zwierząt nie można sprzedawać. Jest dla nich wybudowana specjalna wiata, gdzie mają od razu być odprowadzane.
Ale w Bodzentynie jest o połowę mniej koni. Gdzie reszta? Czy może na targach, na których jeszcze nic się nie zmieniło?

Zebrzydowice I
 Mój pierwszy kontakt z koniem nie był niczym nadzwyczajnym. Jako małego dzieciaka posadzono mnie na coś dużego i brązowego. To był koń. Taka zwykła wiejska szkapa. Później pamiętam jeszcze rozległe polany, na których pasły się konie, płytkie piaszczyste strumienie, w których konie piły wodę, a ja się kąpałem. To wszystko, czyli jak widać nic specjalnego.
 Prawdziwa przygoda rozpoczyna się prawie dwadzieścia siedem lat później. Polan już nie ma – zabudowane. Strumień uregulowano i jak prawie we wszystkich naszych strumieniach – ledwo sączy się w nim śmierdząca ciecz kiedyś, nazywana wodą.
 Ale są konie. Jest ich nawet bardzo dużo. Razem z moimi przyjaciółmi z Klubu Gaja odwiedzamy punkt odpraw granicznych w Zebrzydowicach, przez który wyjeżdża większość polskich koni do włoskich rzeźni. To początek naszej kampanii, więc jeszcze z nami rozmawiają. Później będzie znacznie gorzej. Dyrektor przedsiębiorstwa wykłada przed nami tabele, statystyki, wykresy.
 Na białych kartkach oszczędne informacje: ilość koni, firma, konie skierowane do rzeźni, padłe. Po prostu statystyka. Rzetelnie prowadzona dokumentacja, w której odnotowany jest los każdego zwierzęcia.
 Podjeżdża samochód taki, jakich przewija się tutaj kilka tysięcy każdego roku.
 Kierowca sprawnie manewruje, podjeżdżając do stanowiska wyładunku zwierząt. Widać, że profesjonalista. Od niego bardzo dużo zależy. Kierowca kierowcy nierówny. No, bo widzicie panowie, jeżeli taki jedzie ostrożnie, wolno, to nic się tym koniom nie może stać. No, może jeden drugiego kopnąć, ugryź, ale to normalne. Ale wystarczy, że przekroczy prędkość i dochodzi do setki. I dajmy na to, ktoś wyjedzie mu z boku. Wtedy trzeba ostro dać po hamulcach,
a konie jak w dominie, jeden wpada na drugiego, całym ciężarem – wyjaśnia jeden z pracowników mechanicznie nalewając zwierzętom wodę do picia. Nasz kierowca to profesjonalista, więc konie są tylko trochę spocone, brudne, żadnych zadrapań. Trochę wody, trochę siana i dalej w drogę... do włoskich rzeźni.
 Wyobraźmy sobie te 90 tys. koni. Na Stadion Śląski w Chorzowie wchodzi z 30 tysięcy. Niestety, większego stadionu nie mamy, ale to i tak lepiej niż w Warszawie. Tak rozumując, potrzebujemy trzy stadiony narodowe, no tak to się nazywa.
 Wtedy będzie z 90 tys. miejsc. Ale koń człowiekowi nie równy. Gdybyśmy tak założyli, że na jednego konia – tak żeby miał wygodnie – cztery miejsca, a może nawet sześć, to nie mamy niestety takiego obiektu, który mógłby pomieścić wszystkie nasze konie. Trzeba poczekać na spełnienie deklaracji władz piłkarskich, które po sukcesach naszych „orłów” obiecują budowę stadionu na miarę naszego sukcesu. Chodzi oczywiście o wejście polskiej reprezentacji do finałów piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku. Trudno sobie wyobrazić taką masę zwierząt. I tak było każdego roku. Teraz po trzech latach prowadzenia kampanii jest to prawie 50 tysięcy zwierząt.
 Dramatycznie spada ilość koni w Polsce. Na początku lat 90 byliśmy niezaprzeczalnym liderem w Europie z populacją prawie 1 miliona sztuk. Obecnie jest to już niespełna 500 tysięcy.
 Nasz kraj jest nadal liderem w eksporcie żywych koni, gdyż
ok. 70% tego rynku należy do Polski. Konie hodowane na rzeź i eksportowane są również z Rumunii, Węgier i Litwy. Konie importowane są przede wszystkim przez Włochy i Francję.
 Czy zjadłbyś swojego psa? Prawda, że to głupie pytanie, bo
jak można zjeść psa? Nawet gdyby był ulubieńcem twojej żony znienawidzonym przez ciebie z całego serca. Nawet gdyby budził cię
w środku nocy szczekając na nieistniejącego kota. Nawet gdyby
pogryzł twoje papcie. Nawet wtedy nie zjadłbyś go. Pewnie nie tknąłbyś się także psa swojego sąsiada, choć za gościem nie przepadasz. Nie pomylę się chyba, jeżeli stwierdzę, że za kiepski pomysł wziąłbyś posmakowanie zupełnie obcego psa, obojętne, czy to byłby polski kundelek, czy brytyjski pieszczoch.
 A jak by to było z koniem? Czy konia zjadłbyś?

Zebrzydowice II
 Pyskówka. Chcecie zniszczyć polskich rolników, handlarzy, przewoźników – piekli się dyrektor Sztymon – pewnie dostajecie
pieniądze od brytyjskich firm transportowych. Ukazało się już kilka artykułów, gdzie jasno mówiliśmy, że zależy nam na wprowadzeniu zakazu eksportu koni. Wiadomo od tego czasu się nie lubimy, zwłaszcza, że z nami jest także kilku dziennikarzy. Tak jesteśmy za zakazem! Takie mamy zdanie – wyjaśniam, ale to nie pomaga. Pyskówka. Podjeżdża samochód z wołowiną, przepraszam, z krowami. Otwierają się drzwi. Zwierzęta wychodzą pojedynczo. Niestety pech, jedna leży. Nie wychodzi, nawet nie wstaje. Kilku pracowników ciągnie za co się da. Rogi, ogon, nogi. Ciągną i dociągnęli. Trwa to może 10 minut. Krowa dostaje wody. Podnosi się. Jest i siano.
 I co, wstała – triumfuje dyrektor. Wstała – potwierdzam.

 

Zebrzydowice III
 
Przyjeżdżam z inspektorami Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami z Cieszyna. Wchodzimy. Przy rampie obok wodopoju stoi transport litewskich koni. Ostatni wygląda dziwnie. Podchodzę. Z pyska ścieka ślina wymieszana z krwią. Ma wybite zęby? Robię kilka zdjęć. Dokumenty – ostry głos nie pozwala zrobić precyzyjniejszego zdjęcia. Co z tym koniem – pytam. Dokumenty, legitymacja,
ma pan – dyrektor nie żartuje. Przecież wie pan, kim jestem –
staram się wyjaśnić. Dokumenty, albo wyrzucę – ciągnie dalej.
Nie mam, nie wziąłem – odpowiadam zły na siebie. Tylko dureń zapomina papierów. Wściekły wychodzę. Wie pan, że zaraz dam te zdjęcia mediom – rzucam mając nadzieję, że to jeszcze poskutkuje. Szybciej, bo wyrzucę – słyszę mocno już zdenerwowany głos.
Najgorzej, jak się człowiek wkurzy na siebie. Nie dość, że bez legitymacji, to jeszcze pojechałem sam. Dureń. Zanoszę zdjęcia śląskim redakcjom.
 „Zasygnalizowane nieprawidłowości powodowały, że w dziurawych podłogach zwierzęta łamały sobie kończyny, raniły się o wystające ostre przedmioty lub ulegały zaduszeniu wskutek przeładowania. Stan ten wymuszał konieczność tzw. uboju sanitarnego. Śmiertelne upadki zwierząt w czasie transportu stwierdzono w 70% skontrolowanych jednostek.”
„Źródłem nieprawidłowości w punktach skupu, bazach i firmach przewozowych był niedostateczny nadzór weterynaryjny. Lekarze weterynarii nie przeprowadzali w ogóle kontroli w tych jednostkach lub wykonywali je sporadycznie.”
 „Ustalenia kontroli wskazują, ze 40% skontrolowanych firm nie zapewniło zwierzętom warunków bezpiecznego – tj. przede wszystkim nie grożącego urazami i okaleczeniem – przewozu.
 „Przekroczenie norm ładunkowych – w poszczególnych zbadanych transportach – sięgały od kilku przypadków do 95% tych transportów. Nadmierne zagęszczenie powodowało nawet zaduszenie zwierząt w czasie transportu.”
 To tylko niektóre fragmenty raportu Najwyższej Izby Kontroli
z 1997 roku. Wszystkie protokoły kontroli zostały podpisane przez kierowników skontrolowanych podmiotów. Nie zgłoszono zastrzeżeń do ustaleń zawartych w protokołach kontroli.
 Ostatni raport NIK-u z marca 2000 roku stwierdza: „Warunki transportu zwierząt w stosunku do stanu z 1997 roku nie poprawiły się.”
 „Medaliony” Zofii Nałkowskiej to jedna ze szkolnych lektur, która wywarła na mnie największe wrażenie. Ten oszczędny, surowy zapis indywidualnych tragedii ludzkich na tle ogromu nieszczęść spowodowanych przez faszyzm wstrząsnął mną tak bardzo, iż teraz chciałbym odnieść się w dalszej części książki do niego. Oczywiście daleki jestem od porównania cierpień i śmierci ludzi z tym, co się dzieje w transportach zwierząt, chociaż często ludzie zgłaszają nam takie analogie. Wagony, transport i ogrom cierpienia. Chodzi o skrótową formę, bez zbędnych słów. Parafrazując główne motto „Medalionów” można powiedzieć, iż ludzie zwierzętom zgotowali ten los.

 

Medalion I
 Reportaż TVN. Noktowizjer. Rok 2000. Gorizza – granica włoska. Widzimy idealnie czysty przyrząd weterynaryjny do podnoszenia rannych zwierząt. Od dawna nieużywany. Kamera najeżdża na wnętrze ciężarówki z końmi. Na podłodze leży padłe zwierzę.
Komentarz lektora: Stan zdrowia koni nikogo tu już nie interesuje. To produkt spożywczy. Słabe konie padają na zawał serca. Zupełnie jak ludzie. Ale bez ludzkiego współczucia. Kolejna scena. Widzimy konia z poranionym pyskiem. Z nozdrza ścieka cienka struga... krwi. Inny koń złamał nogę w transporcie. Żeby mógł jechać dalej zakłada mu się opatrunek. Taśmą klejącą. Kamera „wchodzi” do wnętrza ciężarówki. Widzimy padłego konia. Po chwili wyciąga go z samochodu jego silniejszy towarzysz podróży.

 

Medalion II
 Raport angielskiej CIWF. Rok 1999. Jesteśmy w Zebrzydowicach. W ciężarówce pada koń. Rzęzi. Podjeżdża wózek akumulatorowy. Zwierzę jest mocowane linami. Wózek odciąga je do bocznego pomieszczenia. Trwa agonia. Pojawia się weterynarz. Zastrzyk. Koń nerwowo chrapie. Zasypia. Na zawsze.
 Raport Naukowego Komitetu Weterynaryjnego przygotowany dla Komisji Europejskiej DGVI/3404/92 stwierdza, „iż 3-5% koni zdechło zanim dojechało do miejsca przeznaczenia”.

 

Medalion III
 
Reportaż niemieckiej ZDF. Rok 2000. Zbliżenie kamery. Kilka koni leży w ciężarówce. Pojawia się mężczyzna z widłami. Dźgnięcie. Ujęcie z drugiej strony. Inny pracownik uderza konia drągiem. Ten dalej nie wstaje. Jest wycieńczony. Kamera odjeżdża i pokazuje inne konie: opuchnięte, wykrzywione nogi, wybite oko.
„Na austrostadzie w pobliżu Hanoweru policja zatrzymuje transport koni
z Polski. Zbite, stłoczone w ciasną m asę zwierzęta spływają krwią, połamane kości przebijają skórę, poraniona skóra odsłania czerwone mięso. 10 koni zostaje dobitych na obrzeżu drogi. Hiltrud Schroeder, była małżonka premiera Dolnej Saksonii, będąca świadkiem wydarzenia mówi: Myślałam, że konie nie potrafią płakać. Potrafią, widziałam na własne oczy”.
Polityka, 31 maja 1997

 

Medalion IV
 
Raport Animals Angeles. Rok 1999. Prawie 40 minut horroru. Konie ranne, brudne, poranione. Materiał kończy zdjęcie padłego zwierzęcia. Jeszcze ciepłe. Paruje. Kamera najeżdża na koński łeb. Przerażające, martwe oko. Bez białka. Źrenica otoczona jest krwawą plamą. Spomiędzy zębów wystaje sztywny język.
 Petycja podpisana przez 3.25 mln osób z 28 krajów i przez ponad 200 organizacji 25 października 1994 przedłożona została Parlamentowi Europejskiemu. Wzywała ona do zapewnienia właściwych warunków transportowych koniom importowanym do Unii Europejskiej na ubój. W odpowiedzi na petycję Parlament Europejski w 1995 roku w raporcie przygotowanym z własnej inicjatywy wystawił serię zaleceń w celu poprawienia warunków przewozu koni m.in:
• Długodystansowy transport zwierząt przeznaczonych do konsumpcji jest niepożądany i niekonieczny;
• Parlament wzywa komisję do rozwinięcia polityki zapewniającej ograniczenie długodystansowego transportu;
• Parlament wzywa do surowych kontroli warunków przewozu koni z krajów z poza Unii.

Medalion V
 
Film RSPCA. Rok 1999. Pierwsze sceny to polski targ. Kilkanaście koni, świeży śnieg, uśmiechnięci rolnicy. Zimowa sielanka. Kolejne zdjęcia to już norma. Gorizza. Padłego konia wyciągają z ciężarówki. Kolejna scena. Martwy koń leży obok urządzenia do utylizacji, czyli spalania zwłok. Widok wstrząsający. Porzucone ciało, a wokół betonowy, pusty plac.

 

Medalion VI
 
Film ILHP. Węgry. Rok 2000. Radics – punkt postojowy dla zwierząt. Pracownicy otwierają drzwi ciężarówki. Kilka koni leży, niektóre nogami do góry. Nerwowo kopią się nawzajem po głowach, brzuchach, gdzie popadnie. Mężczyzna próbuje jednego wyciągnąć za powróz. Bez skutku. Łapie więc drugiego za ogon. Nie daje rady. Podbiega drugi. Łapie za ten sam ogon. Ciągną razem. Ciągną, ciągną i wyciągnąć nie mogą.
 Problem transportu żywych koni od lat jest krytykowany przez zachodnie organizacje ochrony zwierząt m.in: Holenderskie Zjednoczenie ds. Ochrony Zwierząt, Międzynarodową Ligę Ochrony Koni czy Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwa wobec Zwierząt (RSPCA). Organizacje ochrony zwierząt skupione w Eurogroup w Brukseli uważają, że „jedynym długoterminowym rozwiązaniem nieodłącznych problemów związanych z długodystansowym transportem żywych koni na ubój byłoby wprowadzenie handlu już ubitych zwierząt”.
 Z raportu RSPCA „Dead on arrival” (1998 r.) wynika, iż tylko w jednej włoskiej rzeźni posiadającej autoryzację UE, co miesiąc odbywa się ubój około 6000 koni (w sumie około 72000 na rok), co stanowi ponad połowę ogólnej liczby koni importowanych do Włoch. Dalej na południe Włoch transportowane jest schłodzone mięso.

 

Medalion VII
 
Włoska rzeźnia. Koń wprowadzany jest do metalowego boksu. Rzeźnik łapie za wędzidło. Przykłada pistolet. Strzał. Coś się zacięło. Druga próba i znowu nic. Koń się wyrywa. Trzeci strzał. Otwierają się boczne ściany. Bezwładne ciało osuwa się w ogromną kałużę krwi.

autor: yoyo ikonki: krysiaida @ deviantart | działa dobrze pod: ie 5.0, netscape6, opera 5 (i wyżej)